
Pierwsze co zwraca uwagę natychmiast po odkręceniu opakowania jest nowatorska konstrukcja szczoteczki. Grzebyk z dwoma rzędami krótkich ząbków. Podeszłam do niego z pewną dozą nieśmiałości, nie wiedząc absolutnie czego mogę się spodziewać. Długo jednak nie kazałam mu czekać na swój debiut i czym prędzej przystapiłam do malowania.
Grzebyk zdał egzamin na piątkę z plusem. Zaskoczył mnie swoją niezwykłą precyzją. Doskonale chwyta rzęsy przy samej nasadzie i unosi je do góry. Delikatnie wydłuża i genialnie rozczesuje (!). Choć nie jest to efekt ‚drama’, to rzęsy są pięknie wymodelowane. Tusz nadaje im wyrazistości, dodaje objętości i sprężystości.
Bez obaw, grzebyk Waszym oczom nie zagraża. Krzywdy sobie nie zrobicie. Ząbki nie kłują, a jestem na to bardzo wyczulona po przygodzie z Benefitowym They’re Real, którego maczugowata szczota wiele razy lądowała w moim oku.
Konsystencja przyjemnie kremowa, tusz nie potrzebuje leżakować, świetnie maluje od samego początku. Jest lekki, nie obciąża rzęs, podkręcenie i uniesienie widoczne jest przez cały dzień. Nie kruszy się, nie osypuje, nie rozmazuje ani nie odbija, a kiedy trzeba wszystko łatwo się zmywa.
Choć Studio Sculpt Lash nie zagraża moim ulubieńcom – In Extreme Dimension (klik) czy Diorshow Iconic Overcurl (klik), to niezwykle miło mnie zaskoczył. Uwielbiam to jak moje rzęsy są rozczesane i wymodelowane już za jednym pociągnięciem grzebykowego aplikatora.